Szklanka nie spełniła swojego obowiązku.
Nawaliła, ot co. Przecież każdy wie, jakie jest jej zadanie. Dlaczego ona jedna nie może tego pojąć? Przecież to takie proste i oczywiste. Wręcz dziecinnie proste!
Szklanka powinna wiedzieć, że jej podstawową funkcją jest zachowanie takiej ilości płynu, aby nigdy nie była pusta lub aby nigdy nie było płynu za dużo bo to straszne marnotrawstwo.
Każda szklanka ma to przecież zakodowane.
Musi mieć! Dlaczego ona jedna nie ma? Jakaś wadliwa czy co… Ale dlaczego to właśnie ja muszę męczyć się z nią? I to właśnie dziś.
Nigdy nie sądziłam, że mogę mieć tak okropny gust jeśli chodzi o alkohol. To trochę żałosne. Whisky. Średniej jakości bo na droższą nie było mnie stać. Szklanka tym bardziej powinna mieć wobec mnie więcej współczucia. Nie można opróżniać się z taką szybkością.
Zła szklanka, zła.
Przez jej nie wykonywanie własnych obowiązków, muszę sama wszystko robić. Muszę odrywać plecy od niewygodnej kanapy, tucząc przy tym, puste już, butelki. I znów klnę, znów budzę sąsiadów przypadkowym hałasem, znów zmuszam ludzi do spotęgowania swojej nienawiści wobec mnie. A ta głupia szklanka nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.
Nie dość, że głupia to jeszcze egoistka…
Ale pewnie takie czasy… kiedyś to były szklanki… Nie to, co dziś…
No więc skoro nie mam już innego wyboru, nalewam do tej mojej ‘szklanki’’, tą nie zbyt smaczną whisky. Robię to niezdarnie, trochę za bardzo trzęsą mi się dłonie no i… przelewam.
- I widzisz, co narobiłaś!?- wykrzykuje do szklanki.
Kałuża na stoliku jest już imponująca. Mimo to nie czuję się dumna, zbyt jestem wkurzona i zawiedziona. Chyba nie muszę powtarzać się, kogo to wina.
Wreszcie chwytam dwoma dłońmi „tą niezdarę” i zachłannie wypijam zawartość. Trochę dziwię się, że gardło już mnie nie pali, że oczy nie łzawią, że nie czuję się odurzona do tego stopnia, do którego powinnam po wypiciu takiej ilości tego paskudztwa. Po chwili zaczynam sklejać fakty, układać w głowie odpowiedź. I już się nie dziwię.
Bo po co? Przecież to jasne.
To jej wina!
Musiała jakoś zwrócić na siebie uwagę. Znów owinęła sobie wszystkich wokół palca. Wydaje z siebie dźwięk podobny do śmiechu, ale teraz wydaje mi się, że jest on bardziej złowieszczy wręcz demoniczny.
Naiwna!
Myślała, że jej się uda, że mnie wykiwa! Że rzuci jakiś czar na moją tandetną whisky.
Chwytam ją znów w obie dłonie. Staję na sofie, żeby wysokość była bardziej imponująca. Bo ona przecież zasłużyła, jak nikt inny.
Chwieję się niemiłosiernie ale w końcu to robię, rzucam szklankę na drugi koniec pokoju, gdzie rozbija się na drobne kawałki, robiąc przy tym okropny hałas.
- Masz za swoje, szmato!- krzyczę jej na pożegnanie.
Mimo to nie czuję takiej ulgi, jaką przypuszczała, że poczuję.
Nie mam pojęcia dlaczego.
**
Ktoś kiedyś powiedział, że miłość rani. Kiedy oddajesz się dla niej całkowicie. Co zazwyczaj dostajesz w zamian?
Cierpienie i litry nie potrzebnie wylanych łez.
Ok. Może minimalnie to prawda. Minimalnie! Bo ten ktoś był nadwrażliwy bo wolał użalać się nad sobą niż szukać leku, który ukoi ból. Klasyczny błąd. Ale przecież człowiek składa się z takich błędów, z tych najdurniejszych, najbanalniejszych i przypadkowych.
Ja nigdy nie zamierzam taka być. Nie i koniec. „Odrobina” alkoholu w moim ciele to eksperyment, to drobny sprawdzian. Wyniki poznam wkrótce. Dobra, to nie idealne rozwiązanie. Przepraszam bardzo, ale jeśli ktoś szukał morału to pomylił miejsca i osobowości. I wcale nie jest mi przykro czy głupio.
Alkohol byłby rozwiązaniem, gdyby nie trzęsące się ręce, pokój i cała ziemia. One wszystko psują. Przez nie, nie mogę nastawić nawet odpowiedniej fali radiowej. Czy tak trudno zrozumieć, że potrzebuję odrobiny szaleństwa. Tak, alkohol dał mi moc, której potrzebowałam. Ba! Której łaknęłam, jak oszalała!
Wreszcie znalazłam odpowiedni przycisk i piosenkę, którą słyszałam tyle razy. Przekręciłam pokrętło, jak głośno się dało i całkowicie odpłynęłam w tym banale…
**
Każdy dźwięk piosenki działał jak ogień. Topił ciężkie, choć nie widoczne łańcuchy, którymi byłam splątana od stóp po samą szyję. To przez nie czasem brakło mi tlenu, przez nie popełniłam nie swoje błędy. Zbyt często żyłam tak, jak powinnam, musiałam albo jak pozwalało mi otoczenie. To nie byłam ja. Nie taka chciałam być! Ale teraz, tu, w tej chwili łańcuch, co raz bardziej ulegał, choć to sprzeczne z jakimkolwiek prawami, zwyczajnie się topił. Metal ulegał płomieniom. To nie dorzeczne, przecież wiem. Mimo to tak właśnie się czułam. A może po prostu byłam odrobinę zbyt pijana?
- Znam twoje imię, ty moje znasz.
W błękitnych oczach zgasiłeś blask.
Herbata stygnie, znów pada deszcz- wtórowałam za wokalistką z niespotykaną dla mnie energią i siłą.
Nic nie było w stanie mnie powstrzymać, nawet brak choćby jakiejkolwiek przesłanki, że noszę w sobie zalążki talentu wokalnego. Ale czy to było teraz ważne?
Zamiast się przejmować wolałam przeżywać dalej moje tak zwane katharsis. Wolałam krzyczeć i wierzgać wszystkimi kończynami w swój własny rytm.
- Już nie chcę wiedzieć,
rób co chcesz.
Zamykam oczy,
zakrywam twarz.
Wiem masz dosyć,
dość mam ja.
Jak długo jeszcze to może trwać.
Nie ma już Ciebie,
nie ma już nas!
Ostatnie zdanie wykrzyczałam, tak głośno, jak tylko potrafiłam. Chciałam, żeby mnie usłyszał. Żeby zrozumiał sens tych słów, żeby wiedział… Chciałam tak wiele…
Wskoczyłam na sofę, a później na stół. Wiłam się przy tym nie zgrabnie i trochę zbyt wulgarnie. Wiedziałam, co nastąpi za chwile. Jakie słowa wypłyną z odbiornika. Byłam na nie gotowa. Ba! Czekałam na nie. To był ta chwila. To był kolejny krok w stronę wyzwolenia.
- Kocham cię
Kocham.
To tylko puste słowa,
puste słowa.
Kocham cię,
Kocham.
Zacznijmy od nowa wszystko budować – wrzeszczałam mimo zadyszki, mimo możliwych konsekwencji. Czułam się sobą, co było dla mnie zbyt nowe, zbyt ekscytujące.
- I wszystko inne już teraz jest. Twój każdy oddech twój każdy gest- dalej nie byłam w stanie przypomnieć sobie słów piosenki. Nie wspominając już o chrypie, która, jak zły sąsiad, chciała mnie za wszelką cenę uciszyć.
Zignorowałam wszystkie przeszkody. Mogły się w tej chwili, za przeproszeniem, walić.
Chwyciłam ostatnią butelkę, w jakiej był jeszcze trunek i zachłannie wlałam jej zawartość do swoich ust.
Kiedy mój oddech uspokoił się już wystarczająco, a piosenka zaczęła przyspieszać, ruszyłam znów do boju. Z moją jedyną przyjaciółką rzuciłam się w wir tańca i rozrzucania części swojej garderoby. Kiedy tylko głos pozwalał mi, wrzeszczałam te sentymentalne i durne słowa, wtrącając się w inwencję twórczą artystki.
Śmiałam się i płakałam na zmianę.
Momentami po prostu wrzeszczałam.
To już nie było katharsis, to czysta ekstaza.
I wtedy odwróciła się na moment. Przez moją głowę gdzieś w oddali przebijały się pytania, ale były zbyt nie wyraźne. Mimo lekkiej dezinformacji, miałam wrażenie jakby stojący przede mną mężczyźni nie byli mi obcy. Podświadomie czułam, że ich znam. Obu.. Choć nie wiedziałam skąd i jak dobrze.
Zachwiałam się lekko i zamiast podejść do nich bliżej i upewnić się kim są, wylądowałam z trzaskiem na dywanie.
- Moja pupa!- krzyknęłam kładąc się na podłodze.
Piosenka kończyła się, a ja czułam, że moja energia znika. W dodatku mój tyłek tak strasznie bolał. Tego było zbyt wiele. Czułam jakby łańcuchy znów się pojawiały. I co mogłam zrobić w tym momencie?
Olałam wszystko.
Ściszanie muzyki, ich krótką wymianę zdań, a nawet wyjście z trzaskającymi drzwiami jednego z nich. Wolałam zatonąć w tym, co robiłam najlepiej. Rozryczałam się, jak największy i najbardziej rozkapryszony gówniarz świata.
Potem coś się zmieniło. Poczułam czyjeś ręce, które niczym ręce supermana, uniosły mnie. Nie miałam zamiaru otwierać oczu i przerywać swoją chwile agonii. Pozwoliłam, żeby prowadził mnie w nieznane, a potem delikatnie położył na miękkiej pościeli. Zaczęłam mieć wrażenie, że moje łzy mogą być nie potrzebne albo głupie. Rozkazałam im, aby ustąpiły. Posłuchały i wyparowały.
Chyba dziś stałam się czarodziejem, a moją różdżką była whisky, która jeszcze na długo miała wydawać rozkazy mojemu ciału i moim myślą.
A jeśli mowa o bajce. Potrzebowałam jeszcze paru elementów. Księcia, zamku, knującej wiedźmy i sławnego „Żyli długo i szczęśliwie” na zakończenie.
To może od początku..
Książe zjawił się już jakiś czas temu, co na pewno zdążyliście zauważyć. O tak, był tym pięknym i byłam niemal pewna, że przed hotelem, to znaczy zamkiem, czeka na niego jego wierny rumak.
Miałam chwilowy problem z wiedźmą, ale szybko zaangażowałam też kogoś do tej roli. Przejęłam jej rolę bez większej trudności. Bez problemu mogłam zająć dwie role.
A sławne i przewidywalne baśniowe sformułowanie? Z tym jedynie miałam naprawdę duży problem. Bo oczy otwarłam na długo po tym, jak moje ręce zaczęły żyć własnym życiem. Na długo po tym, jak poczułam te ekscytujące mrowienie na całym ciele, jak zdałam sobie sprawę, że od paru chwil nie jestem na łóżku sama.
A może jednak mieliśmy żyć długo i szczęśliwie?
Może przeznaczenie nie było, aż tak mściwe?
Nie miałam teraz głowy, aby zastanawiać się nad tym. W tej chwili Jego usta zbyt uzależniały, a w głowie huczało głośniej niż wcześniej.
Przez myśl nawet nie przeszło mi tak banalne pytanie:
„Kim był mój książę?”
**
Wiem. Krótko. Bardzo krótko. Ale pomysł raz był raz nie. Wena była chwiejna.
Postanowiłam, że następny rozdział będę pisać po pierwszych zawodach LGP w Hinterzarten.
Chce napisać o emocjach sportowych, a bez zawodów to zbyt trudne. Mam nadzieję, że te zawody dadzą mi skocznego kopa ;p
Rozdział może się Wam nie spodobać więc spokojnie możecie o tym napisać. Trochę mało się w nim dzieje i jest trochę inny.
Na to było mnie stać w tym momencie.
Pozdrawiam i liczę na Wasze szczere komentarze!;*