poniedziałek, 22 lipca 2013

Rozdział IV

                Szklanka nie spełniła swojego obowiązku.
Nawaliła, ot co. Przecież każdy wie, jakie jest jej zadanie. Dlaczego ona jedna nie może tego pojąć? Przecież to takie proste i oczywiste. Wręcz dziecinnie  proste!
Szklanka powinna wiedzieć, że jej podstawową funkcją jest zachowanie takiej ilości płynu, aby nigdy nie była pusta lub aby nigdy nie było płynu za dużo bo to straszne marnotrawstwo.
Każda szklanka ma to przecież zakodowane.
Musi mieć! Dlaczego ona jedna nie ma? Jakaś wadliwa czy co… Ale dlaczego to właśnie ja muszę męczyć się z nią? I to właśnie dziś.
                Nigdy nie sądziłam, że mogę mieć tak okropny gust jeśli chodzi o alkohol. To trochę żałosne. Whisky. Średniej jakości bo na droższą nie było mnie stać. Szklanka tym bardziej powinna mieć wobec mnie więcej współczucia. Nie można opróżniać się z taką szybkością.
Zła szklanka, zła.
                Przez jej nie wykonywanie własnych obowiązków, muszę sama wszystko robić. Muszę odrywać plecy od niewygodnej kanapy, tucząc przy tym, puste już, butelki. I znów klnę, znów budzę sąsiadów przypadkowym hałasem, znów zmuszam ludzi do spotęgowania swojej nienawiści wobec mnie. A ta głupia szklanka nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.
Nie dość, że głupia to jeszcze egoistka…
Ale pewnie takie czasy… kiedyś to były szklanki… Nie to, co dziś…
                No więc skoro nie mam już innego wyboru, nalewam do tej mojej ‘szklanki’’, tą nie zbyt smaczną whisky. Robię to niezdarnie, trochę za bardzo trzęsą mi się dłonie no i… przelewam.
- I widzisz, co narobiłaś!?- wykrzykuje do szklanki.
                Kałuża na stoliku jest już imponująca. Mimo to nie czuję się dumna, zbyt jestem wkurzona i zawiedziona. Chyba nie muszę powtarzać się, kogo to wina.
                Wreszcie chwytam dwoma dłońmi „tą niezdarę” i zachłannie wypijam zawartość. Trochę dziwię się, że gardło już mnie nie pali, że oczy nie łzawią, że nie czuję się odurzona  do tego stopnia, do którego powinnam po wypiciu takiej ilości tego paskudztwa. Po chwili zaczynam sklejać fakty, układać w głowie odpowiedź. I już się nie dziwię.
Bo po co? Przecież to jasne.
To jej wina!
                Musiała jakoś zwrócić na siebie uwagę. Znów owinęła sobie wszystkich wokół palca. Wydaje z siebie dźwięk podobny do śmiechu, ale teraz wydaje mi się, że jest on bardziej złowieszczy wręcz demoniczny.
Naiwna!
Myślała, że jej się uda, że mnie wykiwa! Że rzuci jakiś czar na moją tandetną whisky.
                Chwytam ją znów w obie dłonie. Staję na sofie, żeby wysokość była bardziej imponująca.  Bo ona przecież zasłużyła, jak nikt inny.
                Chwieję się niemiłosiernie ale w końcu to robię, rzucam szklankę  na drugi koniec pokoju, gdzie rozbija się na drobne kawałki, robiąc przy tym okropny hałas.
- Masz za swoje, szmato!- krzyczę jej na pożegnanie.
Mimo to nie czuję takiej ulgi, jaką przypuszczała, że poczuję.
Nie mam pojęcia dlaczego.
**
                Ktoś kiedyś powiedział, że miłość rani. Kiedy oddajesz się dla niej całkowicie. Co zazwyczaj dostajesz w zamian?
Cierpienie i litry nie potrzebnie wylanych łez.
                Ok. Może minimalnie to prawda. Minimalnie! Bo ten ktoś był nadwrażliwy bo wolał użalać się nad sobą niż szukać leku, który ukoi ból. Klasyczny błąd. Ale przecież człowiek składa się z takich błędów, z tych najdurniejszych, najbanalniejszych i przypadkowych.
                Ja nigdy nie zamierzam taka być. Nie i koniec. „Odrobina” alkoholu w moim ciele to eksperyment, to drobny sprawdzian. Wyniki poznam wkrótce. Dobra, to nie idealne rozwiązanie. Przepraszam bardzo, ale jeśli ktoś szukał morału to pomylił miejsca i osobowości. I wcale nie jest mi przykro czy głupio.
                Alkohol byłby rozwiązaniem, gdyby nie trzęsące  się ręce, pokój i cała ziemia. One wszystko psują. Przez nie, nie mogę nastawić nawet odpowiedniej fali radiowej. Czy tak trudno zrozumieć, że potrzebuję odrobiny szaleństwa. Tak, alkohol dał mi moc, której potrzebowałam. Ba! Której łaknęłam, jak oszalała!
                Wreszcie znalazłam odpowiedni przycisk i piosenkę, którą słyszałam tyle razy. Przekręciłam pokrętło, jak głośno się dało i całkowicie odpłynęłam w tym banale…
**
                Każdy dźwięk piosenki działał jak ogień. Topił ciężkie, choć nie widoczne łańcuchy, którymi byłam splątana od stóp po samą szyję. To przez nie czasem brakło mi tlenu, przez nie popełniłam nie swoje błędy. Zbyt często żyłam tak, jak powinnam, musiałam albo jak pozwalało mi otoczenie. To nie byłam ja. Nie taka chciałam być! Ale teraz, tu, w tej chwili łańcuch, co raz bardziej ulegał, choć to sprzeczne z jakimkolwiek prawami, zwyczajnie się topił. Metal ulegał płomieniom. To nie dorzeczne, przecież wiem. Mimo to tak właśnie się czułam. A może po prostu byłam odrobinę zbyt pijana?
- Znam twoje imię, ty moje znasz.
W błękitnych oczach zgasiłeś blask.
Herbata stygnie, znów pada deszcz- wtórowałam za wokalistką z niespotykaną dla mnie energią i siłą.
                Nic nie było w stanie mnie powstrzymać, nawet brak choćby jakiejkolwiek przesłanki, że  noszę w sobie zalążki talentu wokalnego. Ale czy to było teraz ważne?
                Zamiast się przejmować wolałam przeżywać dalej moje tak zwane katharsis. Wolałam krzyczeć i wierzgać wszystkimi kończynami w swój własny rytm.
- Już nie chcę wiedzieć,
 rób co chcesz.
 Zamykam oczy,
 zakrywam twarz.
 Wiem masz dosyć,
 dość mam ja.
 Jak długo jeszcze  to może trwać.
 Nie ma już Ciebie,
 nie ma już nas!
                Ostatnie zdanie wykrzyczałam, tak głośno, jak tylko potrafiłam. Chciałam, żeby mnie usłyszał. Żeby zrozumiał sens tych słów, żeby wiedział… Chciałam tak wiele…
                Wskoczyłam na sofę, a później na stół. Wiłam się przy tym nie zgrabnie i trochę zbyt wulgarnie. Wiedziałam, co nastąpi za chwile. Jakie słowa wypłyną z odbiornika. Byłam na nie gotowa. Ba! Czekałam na nie. To był ta chwila. To był kolejny krok w stronę wyzwolenia.
- Kocham cię
 Kocham.
 To tylko puste słowa,
 puste słowa.
 Kocham cię,
 Kocham.
 Zacznijmy od nowa wszystko budować – wrzeszczałam mimo zadyszki, mimo możliwych konsekwencji. Czułam się sobą, co było dla mnie zbyt nowe, zbyt ekscytujące.
- I wszystko inne już teraz jest. Twój każdy oddech twój każdy gest- dalej nie byłam w stanie przypomnieć sobie słów piosenki. Nie wspominając już o chrypie, która, jak zły sąsiad, chciała mnie za wszelką cenę uciszyć.
Zignorowałam wszystkie przeszkody. Mogły się w tej chwili, za przeproszeniem, walić.
                Chwyciłam ostatnią butelkę, w jakiej był jeszcze trunek i zachłannie wlałam jej zawartość do swoich ust.
                Kiedy mój oddech uspokoił się już wystarczająco, a piosenka zaczęła przyspieszać, ruszyłam znów do boju. Z moją jedyną przyjaciółką rzuciłam się w wir tańca i rozrzucania części swojej garderoby. Kiedy tylko głos pozwalał mi, wrzeszczałam te sentymentalne i durne słowa, wtrącając się w inwencję twórczą artystki.
Śmiałam się i płakałam na zmianę.
Momentami po prostu wrzeszczałam.
To już nie było katharsis, to czysta ekstaza.
                I wtedy odwróciła się na moment. Przez moją głowę gdzieś w oddali przebijały się pytania, ale były zbyt nie wyraźne. Mimo  lekkiej dezinformacji, miałam wrażenie jakby stojący przede mną mężczyźni nie byli mi obcy. Podświadomie czułam, że ich znam. Obu.. Choć nie wiedziałam skąd i jak dobrze.
                Zachwiałam się lekko i zamiast podejść do nich bliżej i  upewnić się kim są, wylądowałam z trzaskiem na dywanie.
- Moja pupa!- krzyknęłam  kładąc się na podłodze.
                Piosenka kończyła się, a ja czułam, że moja energia znika. W dodatku mój tyłek tak strasznie bolał. Tego było zbyt wiele. Czułam jakby łańcuchy znów się pojawiały.  I co mogłam zrobić w tym momencie?
Olałam wszystko.
                Ściszanie muzyki, ich krótką wymianę zdań, a nawet wyjście z trzaskającymi drzwiami jednego z nich. Wolałam zatonąć w tym, co robiłam najlepiej. Rozryczałam się, jak największy i najbardziej rozkapryszony gówniarz świata.
                Potem coś się zmieniło. Poczułam czyjeś ręce, które niczym ręce supermana, uniosły mnie.  Nie miałam zamiaru otwierać oczu i przerywać swoją chwile agonii. Pozwoliłam, żeby prowadził mnie w nieznane, a potem delikatnie położył na miękkiej pościeli. Zaczęłam mieć wrażenie, że moje łzy mogą być nie potrzebne albo głupie. Rozkazałam  im, aby ustąpiły. Posłuchały i wyparowały. 
                Chyba dziś stałam się czarodziejem, a moją różdżką była whisky, która  jeszcze na długo miała wydawać rozkazy mojemu ciału i moim myślą.
                A jeśli mowa o bajce. Potrzebowałam jeszcze paru elementów. Księcia, zamku, knującej wiedźmy i sławnego „Żyli długo i szczęśliwie” na zakończenie.
To może od początku..
                Książe zjawił się już jakiś czas temu, co na pewno zdążyliście zauważyć. O tak, był  tym pięknym i byłam niemal pewna, że przed hotelem, to znaczy zamkiem, czeka na niego jego wierny rumak.
                Miałam chwilowy problem z wiedźmą, ale szybko zaangażowałam też kogoś do tej roli. Przejęłam jej rolę bez większej trudności.  Bez problemu mogłam zająć dwie role.
                A sławne i przewidywalne baśniowe sformułowanie? Z tym jedynie miałam naprawdę duży problem.  Bo oczy otwarłam na długo po tym, jak  moje ręce zaczęły żyć własnym życiem. Na długo po tym, jak poczułam te ekscytujące mrowienie na całym ciele, jak zdałam sobie sprawę, że od paru chwil nie jestem na łóżku sama.
A może jednak mieliśmy żyć długo i szczęśliwie?
Może przeznaczenie nie było, aż tak mściwe?
                Nie miałam teraz głowy, aby zastanawiać się nad tym. W tej chwili Jego usta zbyt uzależniały, a w głowie huczało głośniej niż wcześniej.
Przez myśl nawet nie przeszło mi tak banalne pytanie:
„Kim był mój książę?”



**
Wiem. Krótko. Bardzo krótko. Ale pomysł raz był raz nie. Wena była chwiejna.
Postanowiłam, że następny rozdział będę pisać po pierwszych zawodach LGP w Hinterzarten.
Chce napisać o emocjach sportowych, a bez zawodów to zbyt trudne. Mam nadzieję, że te zawody dadzą mi skocznego kopa ;p
Rozdział może się Wam nie spodobać więc spokojnie możecie o tym napisać. Trochę mało się w nim dzieje i jest trochę inny.
Na to było mnie stać w tym momencie.
Pozdrawiam i liczę na Wasze szczere komentarze!;*

wtorek, 16 lipca 2013

Rozdział III



„ (…) ale dziś jest inaczej, jakby cos się zmieniło. Choć Słońce świeci jak wczoraj, choć ziemia obraca się z tą samą prędkością. Coś się zmieniło, jestem tego pewna!”

                Ten dzień był jakiś inny.  Pełniejszy. Pełen dzikiej satysfakcji, energii, która przybywała z różnych stron. Tak, zdecydowanie dawno nie przeżywałam takich dni.  Jakby te góry, zakopiańskie góry budziły mnie do życia, lekki  puch, który topił się na mojej twarzy zsyłał z nieba siłę, wiarę i wszystko to, czego potrzebowałam. Już naprawdę dawno nie miewałam takich dnia, jak dziś.
                Idąc miałam ochotę podskakiwać. Każda piosenka w mojej MP3 wydawała mi się zbyt smętna, zbyt wolna.  Szybko zrezygnowałam z dalszego słuchania. Zdecydowałam się na zupełnie inny rodzaj muzyki. Na taką muzykę płynącą prosto z mojego wnętrza, gdzie słowa i melodia nie były istotne, a i tak czułam całą paletę emocji. To trudne do wytłumaczenia. Po prostu nuciłam coś pod nosem i szłam dalej.
                Nagle coś przyszło mi do głowy. Zatrzymałam się, a później z pewnym siebie uśmiechem zawróciłam. Musiałam w końcu to zrobić. To był ten czas, aby choć niektóre rzeczy mogły wrócić na swoje miejsce. Choć te, na które miałam bezpośredni wpływ, w obecnej chwili.
**
„Ta chwila wszystko zmieni. Czy ty to wiesz? Ja aż za dobrze. To taki symbol, to zwykła chwila. Ale może to już czas. Tak, to na pewno jest już ten czas.”
Niewielki zakład fryzjerski był moim punktem docelowym. Tak, w końcu musiałam się tu wybrać. Lepiej, żeby mój siostrzeniec nie oglądał mnie w tej czerwieni na głowie.
Podeszłam do jednej z fryzjerek i niepewnie, jak na mnie powiedziałam.
- Chciałabym wrócić do naturalnego koloru. Stęskniłam się za moim starym, dobrym ciemnym brązem.
- Się rozumie!- zawołała z dzikim zapałem i niemal rzuciła się na moje włosy.
Przełknęłam głośno ślinę i zacisnęłam powieki. Przecież nic gorszego nie mogło spotkać moje włosy, prawda?
**
„ Człowiek rodzi się, nabywa doświadczenia, kształci swoją osobowość, otrzymuje wiedzę, która pomaga mu nie błądzić po skomplikowanym świecie. Zaraz. A może odwrotnie?”
                Tuzin krwistoczerwonych róż oraz drugi tuzin śnieżnobiałych.  Jednym słowem wielki, patriotyczny bukiet najpiękniejszych kwiatów na świecie. Zabawne ozdoby z maleńkimi bucikami dziecięcymi, grzechotkami i butelkami podoklejane między różami.  Balony w kształcie skoczka w locie oraz trochę większe fruwające nad sufitem z ponaklejanymi zdjęciami przedstawiającymi skocznie. Tak, tą najpiękniejszą skocznie na świecie, Wielką Krokiew. Miniaturowy kombinezon narciarski z cyfrą 50 na plecach i z wyszytym złotą nitką napisem „Stoch”. Do tego maleńkie, wykonane ręcznie narty. Nie było na nich ani centymetra wolnego miejsce, przez dziesiątki podpisów nowych cioci i wujków, którzy chcieli w ten sposób pokazać, że przyłożyli do tej pamiątki swój czas i dobre chęci.
                Całe to szaleństwo zalegało na szpitalnej podłodze, wśród przekrzykujących się nawzajem damskich i męskich głosów. Stałam kawałek dalej, koło automatu z kawą i przyglądałam się z rozbawieniem całemu zajściu. Nie byłam pewna, czy oni specjalnie w ten sposób chcą zostać wyrzuceni ze szpitala, czy po prostu liczą na to, że Kamil i Ewa ich usłyszą i żadna niespodzianka, o której z takim podekscytowaniem rozmawiają nie wypali. 
                Ruszyłam w ich stronę, odrobinę niepewnie, żałując w głębi, że do fryzjera nie wybrałam się dzień później. Przecisnęłam się bokiem i już miałam skręcić w lewo, aby wejść do Sali, kiedy…
- To może Olka niech nas zapowie i tyle. Po niej nie spodziewają się takich ekscesów!- zawołał Dawid wskazując na mnie palcem.
Zaległa cisza. Jedni zastanawiali się nad trafnością jego spostrzeżenia, drudzy przyglądali mi się w dość sceptyczny sposób. Maskotką kadry i sztabu na pewno nie byłam.
- Że co?- spytałam mając nadzieję, że zaraz się rozpłynę.
Usłyszałam jak ktoś wypuścił głośno powietrze, a po chwili usłyszałam Jego głos.
- Zrobisz to?
Nie mogłam się powstrzymać przed tą małą rozkoszą, spojrzenia mu w oczy. Rozkoszą? Może to źle dobrane słowa. Bliższe było by porównanie do osoby uzależnionej od podcinania sobie żył. Boli jak diaski, ale w paradoksalny sposób na krótki moment daje ukojenie.  To chyba najtrafniejsze porównanie ‘naszej relacji’ jaką kiedykolwiek wymyśliłam.
- Coś konkretnego mam powiedzieć?- zapytałam po chwili odwracając wzrok na pozostałych. Dostrzegłam piękną paletę emocji. Żadnej pokerowej twarzy, wszyscy wyrażali dokładnie to, co czuli. Niechęć, zadowolenie, nienawiść, wahanie, zamyślenie. Żadnych rewelacji.
**
„Przyjaciele tworzą rodzinę. Twoją własną rodzinę, którą najtrudniejsza sytuacja może wzmocnić, a najbanalniejsza zniszczyć.”
Otworzyłam drzwi i weszłam do środka.   W myślach miałam większy chaos niż zazwyczaj. Ciągle słyszałam głos Dawida,  by po chwili usłyszeć żart Piotrka, nakaz Kuby i ostrzeżenie Marceliny. Do tego jeszcze dziewczyny, o których istnieniu nie miałam pojęcia ciągle powtarzały o uśmiechu i budowaniu dobrej atmosfery przed ich wejściem. Nawet trener Kruczek nie omieszkał ostrzec mnie przed tym, abym starała się zatrzymać kąśliwe uwagi i niemiły ton. Nie miałam pojęcia skąd oni wszyscy wiedzą o mnie tak dużo. Nie powiem, odrobinę mnie to zaskoczyło, żeby nie powiedzieć przeraziło.
- Jestem już.- powiedziałam siadając na krzesełku naprzeciwko nowo upieczonego tatusia, który właśnie trzymał swojego pierworodnego w swych objęciach.- Straszne tłumy przed tym automatem.
- Już chciałam mówić Kamilowi, żeby poszedł cię poszukać. Myślałam, że może automat nie chciał oddać ci reszty i demolujesz szpital.- zaśmiała się Ewa.
- To ty opowiadasz o mnie takie historie?- spytałam zbulwersowana łącząc puzzle.  Niemal zdrętwiałam zdając sobie sprawę jak podobne były wypowiedzi ‘tych zza drzwiami’ od mojej rodzonej siostry.
- Sama stworzyłaś taki obraz.- pokazała mi język i jak mała dziewczynka wyciągnęła ręce w kierunku malucha.
Pokręciłam głową  zdegustowana.
- Czy mój siostrzeniec ma jakąś tajemniczą moc, która pozbawiła was zdrowego rozsądku? Ciągle tylko wzdychacie nad nim. Już mama jest bardziej trzeźwa niż wy.- wyrzuciłam z siebie spokojnym tonem.
- Oj przestań zrzędzić. Jak będziesz grzeczna to na krótki moment też go potrzymasz.- powiedziała Ewa przejmując małego.
Ta rozmowa zmierzała bardziej w kierunku, abym z krzykiem wybiegła z tego szpitala niż była przesłodzonym wstępem wielkiego cyrku, który czekał tuż za drzwiami.
- Dobra, daj go.- powiedziałam siląc się na pewny siebie głos.
Spojrzeli na mnie oboje z niedowierzaniem.
- Jesteś pewna? –spytał lekko przestraszony Kamil zerkając niepewnie to na mnie to na Ewę.
- Tak, jestem pewna.- tym razem nie mogłam się powstrzymać od lekkiego drżenia głosu.  Każde dziecko wywoływało u mnie paniczny strach. Strach przed nieograniczonymi zasobami odpowiedzialności.  Ale w końcu, co takiego mogło się stać. Prawda?
Ewa wyciągnęła ręce wraz z małym zawiniątkiem. Widziałam jej skupienie na twarzy. Bała się! Tym bardziej musiałam to zrobić. To taka swoista marchewka. Jeśli ktoś obawia się, że coś ci nie wyjdzie to tym bardziej to zrób, aby udowodnić, że stać cię na to.
- Nie ta ręka!- pisnęła zdenerwowana.
Kamil błyskawicznie zjawił się tuż za mną i asekuracyjnie pomógł mi odpowiednio schwycić dziecko.
- Olka i dziecko, Kamil podaj mi aparat. To może się już nie powtórzyć!- zaśmiała się już pewniejsza Ewa.
Tak, ona może była pewniejsza, czego zupełnie nie można powiedzieć o mnie. Ręce zdrętwiały mi ze strachu, a nogi wrosły w ziemię. Byłam pewna, że jeśli ta mała istota zaraz zacznie płakać to ja zrobię to samo.  
Spojrzałam na niego. Spał! Mimo trzaskającego z zawrotną prędkością mojego serca, on potrafił tak po prostu spać. Jakim cudem? Nie miałam pojęcia.
Wtedy przypomniało mi się o mojej misji. Wykorzystałam okazję, że Kamil zaufał mojemu nieistniejącemu instynktowi macierzyńskiemu i podeszłam do drzwi.
-Gdzie idziesz?- spytał Kamil wstając z miejsca. Uwielbiałam wzbudzać emocję. Kochałam to.
- Ten mały osobnik.-powiedziałam wskazując głowa na chłopca w moich rękach.- Ma większe szczęście niż mu się wydaje . Zyskał tak wielką rodzinę, że najwyższy czas aby w końcu ją poznał.
Kopnęłam lekko drzwi i odsunęłam się na znaczą odległość od nich. W między czasie spojrzałam na zaskoczonych i odrobinę zaniepokojonych państwa Stoch. Później było już tylko gorzej, chmara uśmiechniętych wujków i cioci weszła do sali niczym tornado, trzymając w rękach wszystko to, co wcześniej zalegało na korytarzu.  Miałam takie pozorne i bardzo złudne wrażenie, że jestem częścią tej wielkiej rodziny.  Złączonej na zawsze rodziny, która mimo braku podobnych genów jest również istotna, niezniszczalna. Jedna wielka rodzina, którą złączyła miłość do skoków narciarskich. A ja naiwnie stałam otoczona nimi wszystkimi i wierzyłam, że to mój świat.
**
                O dziwo, malec zdobył większe uznanie wśród tej mniej urodziwej płci. Kamil wraz z resztą swoich przyjaciół już snuli plany na przyszłość. Bez przerwy wymieniali się pomysłami na to kiedy najlepiej zacząć trenować, kiedy zacząć jego wielką przygodę ze skokami. Bo przecież to było już pewne. Pierworodny syn mojej siostry i jej męża, chłopiec, którego z takim strachem trzymałam jeszcze parę minut temu, na rękach miał zostać wielkim mistrzem. Niezaprzeczalnie i bezdyskusyjnie. Rozmawiali z takim podnieceniem, że czasami zastanawiałam się, czy w tym narciarskim świecie ten maluch jest kimś w rodzaju następcy tronu?
Kręcenie głowy pozostałych kobiet i rozbawione przewracanie oczami Ewy wcale mnie nie oddalały od tej myśli.
Żyłam w jakimś równoległym świecie. Pełnym latających mężczyzn i rodzących się niemowlaków. Tego było za dużo nawet lub przede wszystkim jak dla mnie.
- Tak w ogóle to jakie imię wybraliście do tego waszego dziedzica?- spytałam
Zadziałało to jak czerwona płachta na byka. Jak lawina. Gdyby nie nieletnia osoba w pomieszczeniu zaklęłabym jak szewc.
- Może Michał?- zaproponowała Marcelina.
- Nie! Lepiej Marcin- podrzucił Stefan.
 - Szymon?- spytał Piotrek.
- Wiem, wiem! –próbował zwrócić na siebie uwagę Maciek.- Maciej.
Zasłoniłam twarz rękami. I to ja byłam dziecinna? Nie sądzę.
Pozostali zrobili najwyraźniej to samo bo Kot zamilkł obrażony, usadzając swoje szanowne litery na jednym z krzeseł.
- Aleksander?- zaproponował Kuba.
- Może Zygmunt?- zaśmiał się Dawid.
- Sam jesteś taki Zygmunt- zironizowałam.
Wtedy drzwi się otworzyły. Wszystkie spojrzenia skierowały się w stronę wysokiego mężczyzny, który wszedł do środka. Mimo to nie dostrzegłam na jego twarzy nawet grama zażenowania czy wstydu.  Wszedł do środka posłał olśniewający uśmiech w kierunku mojej siostry i wręczył jej skromny bukiet, czterech herbacianych róż.  
Tak, on był tego typu mężczyzną, który jednym niby zwyczajnym i nie wymagającym żadnego wysiłku, czynem, kradł serca wszystkich kobiet w odległości 10 kilometrów.  W skrócie, idealnie zaprojektowany pozer. Jeszcze krócej i prościej? Pies na baby.
- No! Już myślałam, że nie przyjdziesz!- zawołała zadowolona Ewa.
- Skoro już mam być tym chrzestnym to głupio byłoby nie odwiedzić pierwszego chrześniaka jaki mi się niespodziewanie nadarzył- odparł i  wyjął z kolorowej torebki pluszaka. Małego, białego słonia.
- Tak na szczęście .- zażartował podając go Kamilowi.
- A propos imienia i waszej wyliczanki. Razem z Kamilem zdecydowaliśmy, że nasz syn będzie nosił imię mężczyzny, który uratował mnie z opresji i motocyklem przywiózł do tego szpitala- wytłumaczyła dumnie Ewa patrząc na nasze zaskoczone twarze.- Powitajcie Sergiusza Stocha.

** Muzyka

„Czemu pamięć dalej ma twój smak?
zapach wciąż ten sam,
Czemu na rozstaju naszych warg ocean pragnień?”

                Kiedy wyszłam ze szpitala było już szaro na dworze. Byłam wykończona jak po przebiegnięciu całego maratonu. Po cichu liczyłam na to, że uda mi się tak po prostu dotrzeć do mojego tymczasowego miejsca zamieszkania. Marzyłam o długiej odprężającej kąpieli i poduszce, która rozumiała mnie, jak nikt inny.
Moje życie nie mogło być takie proste.  Nigdy takie nie było i nie było najmniejszej szansy na to, aby to się zmieniło.
Usiadłam na kamiennych schodach tuż obok niego.  Nie musiałam patrzyć na niego, aby wiedzieć o czym myśli. W przerażający sposób rozumiałam jego uczucia bardziej niż którekolwiek z nas by tego pragnął.
Westchnęłam.
- Jakby tak się zastanowić to odrobinę ją rozumiem.- zaczęłam choć wcale nie miałam ochoty na bronienie jej.
Miałam być szczera? Ok. Ale żadnej przyjemności z tego nie czerpałam. Nawet najmniejszej.
- To miało mnie pocieszyć?-spytał retorycznie, po czym dodał- Tak między zdaniami, Miętus to jej kuzyn.
Niemal zakrztusiłam się na tą nowinę.  Gafa. Kolejna gafa w moim wykonaniu!
- Wiesz co? Czy tego chcę czy nie, muszę przyznać, że mimo wszystko ona nie zasłużyła na taki wyrok nad jakim się zastanawiasz.- powiedziałam szczerze, choć z lekkim lękiem, którego przyczyny jeszcze nie znałam.
-Teraz bawisz się w sędziego?
- Mówię poważnie. Jeśli ta zdrada to tylko moja fantazja… to ona zasłużyła na wybaczenie.
- Ależ ty łaskawa- zakpił.
- Najprawdopodobniej to przez nadmiar emocji, tych wszystkich wydarzeń, powrotu do was i dziwnego imienia mojego siostrzeńca. Ale dzięki temu lub właśnie przez to, mówię ci, jeśli ją kochasz to po prostu wstań i idź do niej. Takie poddawanie się i bezczynność nie jest w twoim stylu, Maćku.

Nie wstał. Nie ruszył się nawet o milimetr. Wiedziałam, że w jego wnętrzu rozgrywa się kolejna walka. Tą swoją bezczynnością dawał mi więcej nadziei niż bym sobie tego życzyła, więcej niż sobie zasłużyłam.  

Wtedy wstał. Brutalnie rozerwał moje serce, jak wtedy ja jego. Po prostu wstał i niemal wybiegł, pozostawiając mi ciche „dziękuję” i tą przygniatającą świadomość. 


Kochał ją…


„Gdy wszystko co chce niebo dać- zamieniam w ogień,
wszystko co chce niebo dać- umyka z objęć,
kiedy bliskość nas rani aż tak.”

**
Teraz będę nie skromna xD 
Są momenty, które osobiście bardzo lubię, mam do nich taki mały sentyment albo aż za bardzo do mnie pasują xD
Chciałabym żebyście sami szczerze napisali, jaki jest ten rozdział według Was. Każda opinia jest dla mnie ważna.
Rozdział zainspirowany nową płyta Patrycji Markowskiej oraz cała ta aferą z 'RoyalBaby';P
Pozdrawiam!
12 dni do LGP!


poniedziałek, 8 lipca 2013

Rozdział II, cz.II



                Nie był zbyt pomysłowy. Nie zaopatrzył się w fajerwerki, w broń masowego rażenia też nie. Nie oberwałam czymś niespodziewanie w głowę i nie zostałam spalona na stosie. Zaklęcia z zieloną smugą też nie dostrzegłam. Mimo to zdawałam sobie sprawę, że Maciek miał w sobie to coś. Bo kiedy chłopacy odeszli do szatni i w pewien sposób mogliśmy liczyć na większą intymność, powoli zaczął wybuchać. Dość nie typowo, tak bardzo po swojemu.
                Gdyby nie chodziło o moje życie zapewne zaśmiałabym się w momencie, gdy ze wściekłością przyciskał dłonie do swojej twarzy wydając bliżej nieokreślone dźwięki. Nie byłam pewna, czy to jakiś rodzaj kociego warczenia? 
Tak, wiem sprawa była poważna, a ja pozwalałam sobie na niezbyt zabawne żarty. Czasem ciężko było mi się powstrzymać .
                Zobaczyłam, że oddalił się ode mnie kawałek. Zapewne  bojąc się, że wszelkie nauki jego kochanej mamusi, o byciu gentelmanem, pójdą w las. Później zrobił coś, co mnie całkowicie zaskoczyło. Podszedł do najbliższej zaspy, chwycił w ręce śnieg i przejechał nim po twarzy. Gwałtownym ruchem roztarł całą garść śniegu. Raz. Drugi. Trzeci.
                Hamowałam śmiech. To nie moja wina, ten widok naprawdę był komiczny! Nie mogłam powstrzymać też innej czynności. Chwyciłam do ręki śnieg i zanim zdołałam się powstrzymać rzuciłam w niego, trafiając w sam czubek głowy. Wybuchłam śmiechem. Panicznym bo panicznym ale zawsze śmiechem.
-Co z tobą nie tak?!- zapiszczał na pół wściekłym, na pół zrozpaczonym głosem. Śnieg działał cuda. Maćka wściekłość topniała. Cud też może mieć różne definicje.
- Lubię rzucać się śniegiem?- szepnęłam patrząc na niego nie pewnie. Onieśmielał mnie, co było dość frustrujące.
- Po co się tu pojawiłaś?- spytał siadając w zaspie.Gniew minął.Znów był spokojny.Jakby sypał się w każdej chwili. Poczułam potrzebę przytulenia go.
- Maciek… Ja nie chciałam wracać. Szef mnie zmusił.- instynktownie ściszyłam głos modląc się jednocześnie, że usłyszał i nie będę musiała powtarzać tego jeszcze raz.
- Dzięki za szczerość- powiedział sarkastycznie.- Też żałuję bo naprawdę liczyłem, że już więcej nie będę miał tego zaszczytu.
Trochę zabolało. Nie mogłam aż do tego stopnia się okłamywać, bolało jak cholera.  Poszłam za jego przykładem i usiadłam na śniegu, naprzeciwko niego.  

Naprawdę musieliśmy wyglądać durnie. Jak dwoje dzieciaków obrażonych na cały świat. Odrobinę wyrośniętych dzieciaków…
- Olka?!- zawołał podbiegając do mnie Kamil.- Co ty tu robisz?
Wypuściłam sfrustrowana, powietrze z ust.
- Nagle dziś wszyscy mnie rozpoznają?- syknęłam wkurzona.
- Zapomniałaś ufarbować podły charakterek.- zironizował Maciek.
Zignorowałam go.
- Nie czas na wasze kłótnie- powiedział Kamil i zwrócił się do Maćka.- Nie odbiera, a teściowa powiedziała, że wyjechała parę godzin temu, zabrała mój samochód i wyjechała zrobić jakąś sesje. Mam złe przeczucie.
- Jesteś pewien, że  nie ma jej gdzieś tu? – spytał Maciek, wstając ze śniegu.
- Jestem pewien, sprawdziłem chyba wszystkie możliwe miejsca.
- Zaraz!- przerwałam im drżącym głosem.- Chodzi o Ewę?
- Tak. O Ewę, ale spokojnie, nie musisz się martwić.- zaczął Maciek.- Niby dlaczego miałoby cię obchodzić, co dzieje się z Twoją siostrą, która jest w zaawansowanej ciąży. Przecież to dla ciebie błahostka. Ty i tak interesujesz się tylko czubkiem własnego nosa.
- Ewa mnie zawsze interesuje! To nie twoja sprawa więc możesz sobie już iść. Nie jesteś członkiem rodziny więc nie wciskaj swojego dupska, gdzie cię nie chcą.- wyrzuciłam z siebie jadowitym głosem.
- Przestańcie!- krzyknął Kamil. Nigdy nie widziałam go tak zdenerwowanego. Był zagubiony i nie ma, co ale ostania prosto dzieliła go od popadnięcia w obłęd.
- Ok, co zamierzasz teraz zrobić?- spytał Maciek.
- Chcę ją poszukać z tym, że nie wiem gdzie jest.-odparł żałośnie Stoch.
Stałam tam, choć byłam obecna jedynie ciałem. Mój duch, moje wszystkie myśli były z nią. Skupiały się wokół mojej siostry. Siostry, która według moich obliczeń lada dzień miała spodziewać się dziecka. Tysiące obrazów przesuwały się przez moją głowę. Jedno bardziej przerażające, bardziej pesymistyczne od drugiego. Rozmowa z Maćka i Kamila była ostatnią sprawą jaka mogłaby mnie zainteresować w tej chwili. Ich słowa, które notabene wydobywały się z ich ust, nie docierały do moich uszy. Rozmywały się gdzieś w przestrzeni.
Dopiero po dobrej chwili zrozumiałam, że do ich dialogu dołączył też trzeci głos. Instynktownie wyłączyłam się z mojego otępienia. Jak zwierzyna czująca zbliżające zagrożenie. Musiałam przygotować się do ataku. Tylko dzięki temu mogłam przetrwać. Tak, wiem. Znów poniosła mnie fantazja…
- Na pewno nic się nie stało. Bateria jej się może rozładowała i tyle. Może jest już w domu?- podrzuciła niepewnie blondynka.
Tak, ta sama, która łamała serce Maćkowi bez grama zakłopotania, ta która bezczelnie niszczyła przyjaźń chłopaków i w dodatku mieszała w sprawach mojej rodziny.
Była przegrana na starcie. Gdybym tylko mogła stać się bazyliszkiem…
- Zosia, ona nie wróciła do cholery! Jestem w kontakcie z teściową.- podniósł głos zirytowany Kamil. Ta bezczynność i brak jakichkolwiek informacji pobudzała najwyraźniej także jego wyobraźnię.
I wtedy stało się coś, czego się nie spodziewałam. Ich kochana Zosieńka dostała jakiegoś ataku. Zaniosła się przerażającym, wręcz histerycznym płaczem, a jej blada twarz pokryła się czerwonymi plamami. Nie wspominając już o tym, że co po chwile czkała i nie mogła wydusić  z siebie ani jednego, składnie poprawnego, zdania. Nie wiedziałam czy powinien zająć się nią psycholog czy raczej Akademia Teatralna.
- Kochanie, co ci jest?- spytał łagodnie Maciek chwytając ją delikatnie za ramiona.
Może i byłam bezdusznym potworem, ale jej dziwny stan w ogóle mnie nie przeraził. Obrzydził. Zniesmaczył. Sprawił, że miałam ochotę popchnąć Maćka i za jego przykładem wepchnąć jej twarz w zaspę śniegu. 
- Ona…- czkała dalej Zosia- Ona… do… Cieeebie… ona…
- Jaka ona, Zosiu?- dopytywał dalej tym naiwnie łagodnym głosem Maciek próbując ją uspokoić.
Cel nie został osiągnięty. Blondynka zawyła niemiłosiernie z trudem łapiąc powietrze. Zachowywała się, jak mała dziewczynka, której zły pan nagle ukradł lizaka.
Wystawiała moją cierpliwość na ciężką próbę. Najwyraźniej bycie w centrum, było dla niej wartością niezwykle istotną, skoro musiało dopuścić się do aż tak ekspresywnego cyrku. Wystarczyło 5 minut abym rozszyfrowała cały jej system egzystencjonalny.
-Ew… Ew… Ewaaaa- czknęła jeszcze raz zalewając się jeszcze większą falą łez.
Zmrużyłam niebezpiecznie oczy.
-Masz coś wspólnego ze zniknięciem Ewy?- warknęłam ostrym tonem.
Zosieńka nie była osobą odważną. O, co to na pewno nie. Skąd to wiedziałam? A stąd, że zamiast się ze mną i z całą resztą podzielić swoją wiedzą, ona wolała wtulić się w swojego narzeczonego, jakby nigdy nic. Nie wiedziałam, że ktoś prócz Maćka może doprowadzić mnie do takiego stanu wściekłości. Wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy roztrzaskałam się o ziemię i dostrzegłam brak wyjątkowości w skoczku, który prześladował moje myśli od kilku lat.
- Możesz w końcu powiedzieć,  co wiesz o mojej siostrze bo naprawdę nie mam ochoty tracić czas na twoje emocjonalne przedstawienie- powiedziałam rozdrażniona, szturchając ją lekko w plecy.
-Ola!- obruszył się Kot.- Daje jej spokój!
- Zaraz…- zaczęła znów jęczeć.- Twój… te..te…tefon… ona… dz…dz…dzwoniła i … pisa…ła.
Oczy wszystkich skierowały się na jej zaczerwienioną ze wstydu  i płaczu twarz. Zaczęłam łączyć fakty.
- Rozłączyłaś się! Rozłączyłaś się i wyłączyłaś telefon, kiedy dzwoniła Ewa!- wyrzuciłam z siebie oskarżycielsko wbijając palec w jej ramię.- Ty…
- Zosiu, to prawda?- spytał Maciek odsuwając się od swojej ukochanej .
- Ja nie wiedziałam… Ja myślałam, że ona…- tłumaczyła się  dalej blondynka.
Zaciśnięte wargi i przymrużone lekko powieki, które notabene nie były skierowane w moją skromną osobę, napawały mnie chorą satysfakcją.
- Dlaczego?- spytał ciszej.
Odkryła twarz i spojrzała na niego.
-Dlaczego?- spytała już pewniej- Bo ciągle jestem na drugim planie. Tylko skoki, twoi kumple, twoje pasje. Dodatkowo gdzie się nie obejrzę tam widzę Ewę, która mówi, niby przez przypadek, co słychać u Niej!- wskazała na mnie swoim paluchem,
Nastała cisza. Zosieńka najwyraźniej potrafiła wybuchnąć w lepszym stylu niż jej wybranek serca.
- Komórka- powiedział ostrym tonem wyciągając w jej kierunku.
Milczała. Chyba wiedziała, że rozmowa została zakończona. Zanurzyła swoją chudą dłoń w torebce, a by po chwili wyciągnąć z niej telefon i podać mu go. Maciek chwycił go natychmiast. Przez chwile przeglądał jego zawartość, żeby za chwilę krzyknąć.
-Wiem, gdzie ona jest! –emocje w jego głosie mówiły same za siebie, sprawa była poważna.- Chodź, Kamil zawiozę cię tam.
Już miałam się odezwać i zwrócić na siebie uwagę, gdy poczułam maćkową dłoń na moim przed ramieniu. Nie patrzył na mnie, nie patrzył na nią. Po prostu ruszył na przód, a ja zrobiłam to, co on, żeby po chwili zrównać krok z krokiem Kamila.
Mimo strachu byłam tak dumna, jak to tylko możliwe. Dumna, że udało mi się wygrać jakąś maleńką bitewkę w tej wielkiej wojnie. Przynajmniej takie miałam wrażenie. Na współczucie względem Zosieńki zdobyć się nie potrafiłam. Ba! Nawet nie próbowałam..
**
                Droga dłużyła się mimo, że nasz kierowca dawno zapomniał o dozwolonych prędkościach i oblodzonej drodze. Czas. W tej chwili był tak bardzo cenny, jak jeszcze nigdy. Przez ciszę, która nastała w samochodzie zaczynałam popadać w małą paranoję. Co kawałek widziałam kamilowy samochód albo błąkającą się kobietę. Śnieg padał coraz mocniej i to wcale nie pomagało.
Musiałam w końcu zająć się czymś innym. Zająć umysł. Wmówić sobie, że szczęśliwe zakończenia istnieją.
Odpięłam pas i nachyliłam się w stronę Maćka, który siedział przede mną.  Moja twarz  była tuż obok jego ucha. Pozwoliłam sobie aby na moment zanurzyć się w  zapachu jego perfum, a później spytałam:
- Mogłabym zobaczyć tego SMS-a?
Drgnął. Nie wiem, czy to przez to, że go zaskoczyłam czy przez to jak blisko niego byłam. Czy to tak naprawdę było ważne?
- Kamil- powiedział Maciek.
Stoch wyciągnął z kieszeni telefon i podał mi. Z trudem wycofałam się na swoje miejsce. Teraz przecież Ewa była najważniejsza. Odnalazłam Go i przeczytałam najpierw raz, potem drugi i tak w kółko. Czytałam dopóki jego treść nie wryła się w moje myśli.
„Powiedz Kamilowi, że zaczęło się. Samochód zepsuty. Jestem tam gdzie ostatnio robiłam ci sesje. Czekam…”
Mój oddech stał się cięższy, a łzy sprawiały, że twarz mnie paliła. Wcześniejszy stan miał być strachem czy przerażeniem? Dobry żart. Dopiero teraz to poczułam. Drżącymi rękami  chciałam wytrzeć swoje łzy. Chciałam zatuszować swoją słabość. Bez skutecznie. Dopiero kiedy moje spojrzenie padło na lusterko zaczęłam odnajdywać jakikolwiek grunt pod nogami. Patrzył na mnie. Jego spojrzenie było zdeterminowane. Jakby chciał pokazać, że wszystko będzie dobrze. Jakby kazał mi być silną.
Uśmiechnęłam się blado do niego i odwróciłam wzrok.  Ledwo spojrzałam na szybę dostrzegłam upragniony widok. Nie mogąc wydusić z siebie ani słowa otworzyłam drzwi samochodu.
- Zgłupiałaś ?!-wrzasnął na całe gardło Maciek próbując wyhamować samochód. Musiałam chwycić się mocno zagłówka, żeby nie wypaść.  Okręciliśmy się o 180 stopni .
Kiedy samochód stanął wyskoczyłam z niego nie zważając na nic. Lód, śnieg, czy zszokowani skoczkowie w samochodzie. Nikt nie mógł mnie zatrzymać. Kiedy byłam już prawie koło samochodu Kamila usłyszałam, że biegną w moją stronę. 
-Ewa! Ewa!- zaczęłam się drzeć kiedy dobiegłam do samochodu i trzęsącymi rękoma próbowałam otworzyć drzwi. Cisza, która mi odpowiadała była najgorszą jaką kiedykolwiek słyszałam.
Szarpnęłam wreszcie za klamkę i rozejrzałam się po wnętrzu samochodu. Pusto. Cholera w środku było pusto! Widziałam porozrzucane przedmioty, torebkę i aparat.
- Nie ma jej!- krzyknęłam wychodząc z samochodu. Maciek i Kamil byli tuż obok.
- Kurwa mać!- wrzasnął Kamil chwytając się za głowę i szarpiąc ze wściekłości i rozpaczy włosy. – Musi gdzieś przecież być! Nie mogła się rozpłynąć w powietrzu!
Nie czekał na naszą reakcję. Nie zważając na śnieg, brak kurtki czy beznadziejność tego pomysłu, po prostu biegł. Biegł wrzeszcząc imię miłości swojego życia. Kobiety, która w swoim łonie nosiła jego pierworodne dziecko. Dla tej dwójki, w takich okolicznościach, był w stanie zrobić wszystko. Nawet dokonać niemożliwego.
Co ja robiłam?  Nic. Tak zwyczajnie byłam bierna. Patrzyłam się na oddalającą postać Kamila tracąc kontakt z rzeczywistością, z moimi emocjami. Zamykałam się w swojej szczelnej skorupie. Doskonale wiedziałam, że w każdej sekundzie jedyny stabilny grunt jaki miałam, moja rodzina, rozpadała się. Najważniejsza osoba w moim życiu, do której ostatnio miałam tak mało czasu, odchodziła na zawsze. Znikała. Tak po prostu.
- Znajdziemy ją- powiedział uparcie Maciek podchodząc do mnie. Spojrzałam na jego twarz, na zaszklone i zaczerwienione oczy i doskonale wiedziałam, że zaprzeczał sam sobie. Wydał wyrok. Tak, jak wydałam go ja.
I pewnie cała fala bólu, jak drzemała we mnie, wypłynęłaby ze mnie, gdyby nie to, co usłyszałam. Trzy krótkie zdania. Zdania, które zapamiętam do końca życie, które sprawiły, że uwierzyłam. „Oni żyją! Jestem ojcem! Ewa urodziła mojego syna!” Dzieliło nas parędziesiąt metrów, a i tak słyszałam wyraźnie Kamilowe wołanie.
Żyła. Naprawdę żyła! Nie byłam w stanie zrobić nic innego jak tylko wybuchnąć histerycznym śmiech i pozwolić, żeby wszystkie łzy, które hamowałam wypłynęły. Żyła! Ona żyła! Tego dnia wszystko było możliwe. Nic już nie mogło mnie zadziwić. Nawet Maciejowe ramiona, które z taką siły przyciągnęły mnie do siebie. Liczyło się tylko to, że ona żyła!
**
                A teraz zamknij na moment powieki. Zbyt wiele emocji, zbyt byłam zmuszona aby się angażować. Teraz zanurz się po prostu w otchłani idealnego świata.  Snij! Długo. Tyle ile tylko to możliwe. Snij!
                Ja śnię, kiedy tylko mogę.  Kiedy znów otwieram oczy czuje żal. Nutkę tęsknoty ale przede wszystkim żal. Dlaczego? Bo znów się nabrałam. Zatonęłam w morzu nadziei ,ale nie zwykłej nadziei. Nie. Utonęłam w nadziei tej najgorszej, tej beznadziejnej i złudnej do bólu. Tej z góry skazanej na niepowodzenie i upadek. Czasem się gubię i w popłochu próbuję nauczyć się utrzymać na powierzchni wśród zbyt dużej ilości wody. Wreszcie ręce i nogi padają ze zmęczenia.  A może one jako pierwsze są w stanie zaakceptować prawdę? Umysł, serce i inne organy wiedzą o tym dużo później. Zazwyczaj po fakcie. Tonę. Zawsze tak jest. Nikt nie pomoże, nikt nie rzuci magicznego i bezpiecznego koła ratunkowego. Koniec. To koniec. Pozostaje tylko jedno- cierpienie. Więc cierpię. Wreszcie godzę się z tym i to odrobinę pomaga. Przynajmniej nie szkodzi… Do wolności jeszcze daleka droga ale…
                Nie jestem pewna ale chyba właśnie wypływam. To nie moja zasługa. To nie moja wina.  Ale ten długi cykl się zamyka właśnie teraz, w każdej chwili. Chyba… W spokojnej i przeźroczystej już tafli widzę Jego odbicie. To on sprawia, że potrafię się podnieść. Że potrafię walczyć. Dziś jeszcze nie, ale jutro? Może. Poddaje się . Tafla mnie unosi, kieruje moim losem. Jak przeznaczenie. I wcale nie jest gorzej.  Pierwszy raz to zauważam. Choć tonęłam wiele razy. Dziwne. Panicznie boję się kolejnej fali, kolejnego braku tlenu i wody ciągnącej mnie w dół, więc jestem ostrożna. Nie poddam się ale też nie zaryzykuję.  Chyba już nie potrafię. Ostatnim razem straciłam powietrze na wiele miesięcy. Może nawet lat? Rzuciłam się w rozszalałą otchłań, która dala mi to na co zasłużyłam. Niemoc.  Ból. Żal. Lekką skruchę. Potężną dawkę świadomości, że to był błąd. Chyba nawet dostałam ociupinkę wiedzy, żeby cały czas być świadomą, że to było złe, nie dobre i zniszczyło mnie i jego od wewnątrz.
                Odrobinę przyzwyczaiłam się do tego rytmu fal, że teraz gdy wstaje na ląd wszystko jest dziwne. Inne. Jakby, nowe? Chyba zapomniałam już jak to jest gdy kieruję sama swoim życiem. Wolność trzeba dawkować.. Zawsze ją dawkowałam albo mi dawkowali. Chcę ją w pełni. Dziś czuję, że chyba w końcu poradziłabym sobie z jej ciężarem. Mimo to, to zbyt mało. Potrzeba więcej.  Dziś sądzę, że o prawdziwej wolności nie decyduję ja sama, a inni. Wszyscy ludzie, których kochamy, szanujemy,  których potrzebujemy i dzięki, którym egzystujemy. To oni decydują o naszej wolności. Przekazują ją sobie z dłoni do  dłoni i czasem odrobinkę podrzucają nam, żeby poprawić nam humor. 
                Chyba się powtarzam. Chyba paplam trzy po trzy. Ale to on ma moją wolność. Ma jej więcej niż sam wie i więcej niż bym sobie życzyła. Wykradł podstępnie trochę zbyt wiele z rąk pozostałych, kiedy byli zbyt zajęci swoimi sprawami. Przebiegły cwaniak. Może nawet łotr.  Choć nie wykluczam opcji, że gdzieś na progu skoczni w Val di fiemme sporą część oddałam bez sprzeciwu. Ot tak, po prostu.
                Kamil też stracił jej sporo. Nie. On oddał ją machając aby biegła szybciej bo nie zdąży! Dziś kiedy patrzę w jego zaszklone oczy. Tak zaszklone! A przecież jeszcze podobno on nie znał słowa strach. Zawsze z zimną krwią walczył z grawitacją, prawami fizyki, wiatrem i krytyką. Dlaczego dziś to się zmieniło? Nigdy bym nie zgadła!  To wszystko przez maleńką istotkę, która go odmieniła. Odmieniła tak nie odwracalnie. Wszystko było nie ważne. Tylko ten zaczerwieniony, delikatny uścisk drobnych paluszków. Nowe życie. Tak bezpośrednio złączone z jego życiem.
                Zazdrościłam mu. Czego?  Nie chodziło tu o to, że poczułam nagły instynkt macierzyński. Nie, to nie to. Po prostu zauważałam coś. Coś istotnego. Obojętnie, co miało się wydarzyć , złego czy dobrego. On nigdy nie miał już utonąć.  Koło ratunkowe. Znalazł je.  Ta mała istota miała pokonać wszelkie zło. Skąd to wiedziałam? Widziałam to w jego oczach. Tak. Mimo wzruszenia można było to dostrzec.
                Byłam tak zafascynowana obrazem Kamila, że uszczęśliwiona acz wyczerpana Ewa, odeszła na drugi plan. Podziwiałam ją. Dziękowałam Bogu, że nic jej nie jest. To oczywiste. Kiedy ochłonęłam zauważyłam, że to właśnie w jej mężu, nie w niej dokonała się przemiana. Ewa wiedziała w co się pakuję. Zdawała sobie sprawę bardziej niż on. Zresztą zawsze tak robiła. Planowała tak długo, aż była w zupełności pewna, że tego właśnie chce. Tylko tego pragnie. Była przygotowana. Dojrzewała każdego dnia więc nie było nagłego szoku. To nie był dla niej grom z jasnego nieba.
                Tak przynajmniej podejrzewam… Tyle wywnioskowałam, kiedy na nich spojrzałam.  Piękno, moc, niezniszczalność. Idylla istniała. Oni szukali ją tak długo, aż znaleźli.
                Łza. Chyba ją poczułam. Przepłynęła niepostrzeżenie kreśląc własną drogę wzdłuż mojego policzka. A potem spadła. Tak to musiała być łza. Nie od razu rozpoznałam bo miała zupełnie inny smak niż zawsze. Zapomniałam już, że takie istnieją. Łza szczęścia.  Łza wzruszenia.  Na mojej twarzy. To był bezsprzeczny znak. Coś się zmieniło.  Poczułam to.  Teraz byłam pewna.
                Moje serce istniało i biło tak samo realnie, jak serce tej nowoprzybyłej istoty. A może znów śnię?

**
Trochę taka telenowela.
Za problemy techniczne i błędy przepraszam.
Oceniajcie!